Leopold Tyrmand

Leopold Tyrmand urodził się 16 maja 1920 r. w zasymilowanej żydowskiej rodzinie warszawskich sklepikarzy z dziada pradziada. To jeden z najznakomitszych intelektualistów swoich czasów, niezwykle silna i barwna osobowość, niedająca się zamknąć w ramach narzucanej PRL-owskiej przeciętności. Jego bogatą osobowość ukształtowały trudne i momentami niezwykłe doświadczenia życiowe, miejsca, w których się znalazł, i ludzie, których poznał. Zacznijmy od tego, że był kochającym swe miasto warszawiakiem z ulicy Trębackiej. Związek jego rodziców był zderzeniem kultur ortodoksyjnej rodziny żydowskiej ojca Mieczysława oraz wywodzącej się z zasymilowanego zamożnego mieszczaństwa Maryli (z rodziny Oliwensteinów), co przyniosło rezultat taki, że „Tyrmandowie obchodzili tylko trzy święta rocznie: judajskie Rosh Hashanah, Jom Kippur i katolicką Wielkanoc”. W czasach międzywojnia dość dobrze sytuowana materialnie rodzina mogła sobie pozwolić na eleganckie mieszkanie z łazienką i telefonem, a nawet na nianię. Taki poziom życia nie był możliwy za granicą. W Paryżu bowiem – gdzie Leopold postanowił studiować architekturę wnętrz na Académie des Beaux-Arts – aby nie głodować, musiał dorabiać korepetycjami udzielanymi latoroślom bogatej francuskiej Polonii, a i tak jego podstawowy posiłek stanowiły frytki i fasola. Ten okres – tuż przed wybuchem wojny – na zawsze odcisnął swój ślad na dalszym życiu autora Złego i ukształtował jego postawy. Choć Tyrmand nie związał swej przyszłości ze studiowaną architekturą, to jednak ta wyrobiła w nim oko do szczegółów architektonicznych i perspektywicznego patrzenia na otoczenie, co daje się zwłaszcza zauważyć w reportażach i felietonach, które pisał zaraz po wojnie w „Przekroju”, „Stolicy” czy „Tygodniku Powszechnym”, ale i w powieściach, choćby w Złym. Doświadczenie studenckiej biedy wyrobiło w nim wolę przetrwania i radzenia sobie w każdej sytuacji i przydało się w jeszcze cięższych czasach II wojny światowej, a później w PRL-u. Ale paryski okres przyniósł też Tyrmandowi jedną z wielkich miłości jego życia – jazz, z którym się właśnie w Paryżu po raz pierwszy na poważnie zetknął, a także świadomą fascynację kulturą Zachodu: literaturą, muzyką, kinem i wyrafinowaną modą.

Wybuch wojny zastał Leopolda w Warszawie. Matkę i ojca wywieziono na Majdanek (przeżyła tylko matka), natomiast jemu udało się przedostać do Wilna. W 1940 r. miasto zostało zajęte przez wojska radzieckie; w tym samym roku Tyrmanda aresztowało NKWD za działalność konspiracyjną i kontakty z Armią Krajową. Leopolda czekało 8 lat więzienia w łagrach. Uchronił go przed tym… nalot niemiecki na transport kolejowy, którym wieziono więźniów. Dzięki temu uciekł. Wkrótce miejsce Rosjan zajęli w mieście Niemcy – ze swym żydowskim pochodzeniem Tyrmand dostał się więc z deszczu pod rynnę. Z pomocą rodziny Klimowiczów stał się posiadaczem paszportu, dzięki któremu mógł być uważany za obywatela francuskiego – wszak francuski znał świetnie. Z takimi papierami odważył się na iście snookerowe zagranie – genialne, jak wspominał później Ludwik Jerzy Kern: by ukryć się przed nazistami, zgłosił się na roboty do Niemiec. Pracował jako kelner, tłumacz, boy hotelowy, robotnik kolei, marynarz. Pod koniec wojny wylądował w norweskim obozie Grini w okolicach Oslo, po tym, jak próbował przedostać się na statku do neutralnej Szwecji. W Skandynawii przebywał jeszcze rok po zakończeniu wojny, gdzie z pełnym zapałem działał jako pracownik Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, później korespondent norweskiego Polpressu, wreszcie kierownik biura prasowego polskiego poselstwa w Danii. Ten trudny okres bez wątpienia pozwoliła mu przetrwać niesamowita wyobraźnia połączona z odwagą, głodem życia i specyficzną warszawską fantazją. Nie do przecenienia okazały się też umiejętności lingwistyczne, Tyrmand bowiem od dziecka miał łatwość do języków i świetną pamięć, dzięki czemu chętnie je przyswajał. I nie przeszkadzało, że nie wymawiał głoski „r” – czasem wręcz było to przydatne. Mógł zostać na obczyźnie. Dochodziły do niego doniesienia o sytuacji w kraju. A mimo wszystko jak wielu innych wrócił. Wrócił do swej ukochanej Warszawy, którą zastał całą w gruzach.

Zaczął zarabiać na życie jako reporter. Pisał do „Przekroju”, „Expressu Wieczornego”, „Słowa Powszechnego”, „Stolicy”, „Tygodnika Powszechnego” i „Ruchu Muzycznego”. W 1946 r. wydał zbiór opowiadań pod wspólnym tytułem Hotel Ansgar. Maszyna do pisania, którą zabierał ze sobą nawet na mecze czy inne zawody sportowe opisywane później w reportażach, stała się jego nieodłącznym atrybutem i znakiem rozpoznawczym. A tak wspominał to słynny komentator sportowy Bohdan Tomaszewski: „To był cały Tyrmand! Wszyscy pukali się w głowę, po co mu maszyna do pisania podczas zawodów! (…) A ten terkotał na niej, pośrodku trybun”.

Jak pisał później w swym Dzienniku 1954, to były dla niego piękne czasy. Utrzymywał się ze swojej pasji – pisania. Z zacięciem pisał reportaże sportowe, felietony o odbudowującej się Warszawie, o cinkciarzach czy kelnerach, savoir-vivrze, kulturze picia wódki czy małych i dużych aferach, którymi się żyło w odradzającej się stolicy. Przeprowadzał także wywiady, m.in. z takimi sławami, jak Julian Huxley, Pablo Picasso czy Michaił Szołochow. Nie należał jednak do tych, którzy pokornie piszą z pozycji podnóżka. As reportażu niczego nie pisał wbrew sobie. Tak było w przypadku relacji z zawodów bokserskich zorganizowanych z okazji 30-lecia Polskiego Związku Bokserskiego (Tyrmand za młodu sam boksował). Gościem honorowym była oczywiście drużyna z ZSRR, którą sędziowie bez ogródek faworyzowali, na co polska widownia żywiołowo reagowała (leciały w powietrzu nawet butelki). Według wspomnień Tomaszewskiego „(…) Tyrmand napisał potem, że publiczność zachowała się wzorowo i znakomicie, tak jak powinna się zachować” – cenzura to przepuściła, ale Tyrmand wkrótce wyleciał z redakcji. Czytelnicy doceniali jego pióro i postawy, jak wówczas gdy na stadionie jako jedyny z loży dziennikarskiej zaczął klaskać na wejście byłego wicepremiera Stanisława Mikołajczyka – za co wyrzucono go z „Expressu Wieczornego”.

Po zamknięciu „Tygodnika Powszechnego”, który nie poświęcił całej strony na nekrolog Stalina, Tyrmand został napiętnowany zakazem publikowania, podobnie jak pozostali członkowie redakcji. Zaczął klepać biedę, a jedynym źródłem utrzymania stały się małe sumki i zlecenia, które załatwiała dla byłych dziennikarzy „Tygodnika” kuria. Ten ciężki okres i swoje gorzkie, acz celne przemyślenia opisuje sugestywnie w Dzienniku 1954 (wydanym po dwóch dekadach na emigracji).

Wreszcie po trudnym roku, gdy frustracja, bezsilność i niemoc osiągały swe apogeum, Czytelnik wydał jego powieść sensacyjną Zły. Okazała się bestsellerem, który osiągał zawrotną na tamte czasy kwotę 400 zł i który wciąż wznawiano – aż do 1966 r., gdy książka nagle zniknęła z rynku, po tym, jak autor wyjechał na Zachód. Zły przyniósł też talon (od premiera Józefa Cyrankiewicza) na wartburga.

Dzięki tantiemom Tyrmand zamienił go na opla, którym uwielbiał jeździć wolno Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem, by kłuć w oczy przede wszystkim tych, którzy jeszcze przed chwilą nim gardzili. W krótkim czasie ożenił się – dwukrotnie. Pierwsze małżeństwo z Małgorzatą Rubel-Żurowską przetrwało kilka lat. Drugie, zawarte w 1958 r. – z Barbarą Hoff – nie wytrzymało ciężaru komunizmu. W każdym razie nareszcie pisał, organizował koncerty jazzowe, także festiwale. Uwodził, kłuł w oczy swoim sukcesem, ekstrawagancją. Nie zapominał o przyjaciołach ani za co nienawidzi komunizmu. Taka niewdzięczność nie popłacała. Po chwilowej odwilży znowu zaczęły się reperkusje. A Tyrmand stał się niewygodny ze swoim celnym piórem. Kroplą, która przepełniła brzegi, był jego artykuł Sprawa Piaseckiego – ostra odpowiedź na haniebny artykuł Bolesława Piaseckiego, redaktora naczelnego PAX-u (który przejął też po niepokornym Jerzym Turowiczu „Tygodnik Powszechny”), przedstawiający fałszywy obraz strajku poznańskich robotników (słynny Październik’56). To jawne i bezpardonowe wystąpienie Tyrmanda uruchomiło falę ataków na Piaseckiego, piewcę komunizmu. Tyrmand go wprost zdemaskował w swej odpowiedzi, wypominając mu przedwojenną i wojenną przeszłość, w której Piasecki okazał się antysemitą prześladującym Żydów także w czasie okupacji, bojówkarzem ONR-u i mordercą komunistów, co nie przeszkodziło mu zostać później współpracownikiem NKWD. Konsekwencją tego były publiczne wystąpienia przeciw naczelnemu PAX-u (np. studenci Akademii Sztuk Pięknych wywiesili jego kukłę przez okno), oburzenie w zachodnich i polonijnych pismach, wreszcie zamknięcie wydawnictwa. Nikt jednak nie spodziewał się dramatu, który wkrótce nastąpił: porwania 16-letniego syna Piaseckiego, które zakończyło się po 2 latach znalezieniem zwłok chłopaka. Do dziś nie wiadomo, kto był sprawcą tej przerażającej zbrodni.

Na domiar złego zaczęły się kłopoty rodzinne. Najpierw aresztowano i zakatowano w areszcie jego teścia, Tadeusza Hoffa, wziętego opozycyjnego katowickiego adwokata. Podłość, jaka spotkała rodzinę, odbiła się głęboko na zdrowiu Barbary – wkrótce okazało się, że jest ciężko chora. Leopold stawał więc na głowie, by ratować swą żonę. Udało mu się załatwić dla niej paszport – jemu od lat skutecznie go odmawiano – i Barbara wyjechała do Tel Awiwu, gdzie mieszkała matka Leopolda. To pozwoliło jej przeżyć – po 7 miesiącach pobytu doszła do siebie. Z Izraela wyjechała na Florydę. Czy kusiło ją, by zostać? Nie miała pomysłu na życie za granicą, wiedziała też, że Leopold dusi się w polskim grajdołku, coraz słabiej znosi nagonki ze wszystkich stron, inwigilację, podsłuchy. Dlatego wróciła. Tyrmand w końcu dostał paszport. Wyjechał w 1965 r. swoim oplem, wraz ze skrzętnie ukrytym w nim przez Jerzego „Dudusia” Matuszkiewicza rękopisem Dziennika 1954. I na przeszło 20 lat po prostu zniknął z kanonu polskiej literatury – władze chciały, by o nim zapomniano.

Najpierw błąkał się po Europie, później zawitał u matki w Tel Awiwie, by na końcu popłynąć statkiem do Stanów Zjednoczonych, korzystając z wciąż (jak się okazało) ważnego stypendium amerykańskiego, przyznanego mu jeszcze w 1959 r. Korespondencyjnie rozwiódł się z Barbarą, choć sprawa się przedłużała, bo korespondencja dziwnie ginęła. Początkowo pisywał do paryskiej „Kultury”, aż odważył się napisać niezamówiony artykuł do prestiżowego „New Yorkera” (marzenia wielu dziennikarzy) – po angielsku, mimo że wcześniej pisał tylko w języku polskim. Wkrótce otrzymał od redaktora naczelnego Williama Shawna odpowiedź z czekiem na zawrotną dla Tyrmanda sumę 5 tys. dolarów (dla porównania: w „Kulturze” otrzymywał 50 dolarów) i zaproszeniem do współpracy. Publikował w „New Yorkerze” Dziennik amerykański, eseje, które weszły później do zbioru Zapiski dyletanta. Gdy jednak redakcja odmówiła druku zbioru Cywilizacja komunizmu, uznając go za materiał słaby (notabene krytycy uznali go za najsłabszy w dorobku Tyrmanda), wycofał się ze współpracy. W konflikt popadł też z Jerzym Giedroyciem, co oznaczało zerwanie z paryską „Kulturą”. W amerykańskiej rzeczywistości Tyrmand już nie był liberałem – stał się konserwatystą. Związał się z odpowiadającym jego poglądom Rockford Institut w stanie Illinois. Od 1976 r. ukazywały się regularnie jego artykuły w wydawanym przez instytut „Chronicles of Culture”. Poznał też swoją kolejną przyszłą żonę – 27 lat młodszą Mary Ellen Fox, która okazała się miłością jego życia. O dziwo, Tyrmandowi po raz pierwszy – zważywszy, że jego dotychczasowe partnerki były zawsze dużo młodsze – przeszkadzała duża różnica wieku, dlatego początkowo wzbraniał się przed związkiem, zwłaszcza jego sformalizowaniem. A jednak Mary postawiła na swoim, uwiódłszy go najpierw swymi listami. Wzięli ślub w 1971 r. Dziwna była to ceremonia: urzędnik był pijany, a przy państwu młodych nie było nikogo z rodziny (wszak Mary uciekła z domu dla podstarzałego polskiego emigranta) ani przyjaciół.

I tak Tyrmand, dotąd samotnik marzący o cieple rodzinnym, znalazł wreszcie swe szczęście, choć na początku może jeszcze niedoceniane – cóż, nie obyło się bowiem bez jego krótkich romansów i przygód. Natomiast gdy niespodziewanie dla obojga zostali rodzicami (lekarze wcześniej pozbawili Leopolda i Mary złudzeń co do dziecka) – i to bliźniąt: Matthew i Rebekka – wręcz oszalał z miłości. Nikt się po nim nie spodziewał, że okaże się przykładnym domatorem, troskliwym ojcem – i to do tego stopnia, że sam będzie zmieniał pieluchy, karmił dzieci i spędzał z nimi każdą wolną chwilę. Nagle spadło na niego tyle szczęścia, które zakłócała jednak świadomość, że ma tak mało czasu. W roku narodzin swych dzieci – 1981 r. – miał już 61 lat.

Zwykło się o nim mówić: „król bikiniarzy”, „awanturnik”, „szpaner”, „pozer”, „megaloman”, „kobieciarz”, „dandys”, „elegant”. Niektóre określenia były na wyrost, na inne Tyrmand sobie zasłużył. Kiedyś sam zażartował na swój temat: „Ja jestem bokser, pijak i dziwkarz”, co inni chętnie podchwycili i rozpowszechniali już bez przymrużenia oka. Pijakiem nie był, bo nie pozwalała mu na to chora wątroba (po prostu unikał alkoholu). Dziwkarzem? – w zasadzie całe życie tęsknił za partnerką i szukał takiej, z którą dzieliłby ciepło domowego ogniska, choć rzeczywiście kłuło w oczy, że zmienia kobiety jak rękawiczki, a kryterium wyboru zdawał się być młody wiek wybranek. A bokserem? – okazuje się, że „Lubił się bić (…). I umiał. To nie przechwałki”. Nie wszczynał bójek, ale gdy ktoś się naprzykrzał, stawał gotów do zwarcia. „Zawsze miał ten sam rytuał: zdejmował okulary, składał je, chował do kieszeni marynarki” i „spuszczał łomot” – jak wspomina jego druga żona Barbara. Najłatwiej było przyczepić Tyrmandowi etykietkę bikiniarza, bo nosił kolorowe skarpetki, wymyślne krawaty, choć sztandarowego z grafiką wybuchu bomby atomowej w 1946 r. na atolu Bikini (od tej stylizacji wzięła się nazwa „bikiniarz”) nie posiadał. On po prostu przyłączał się do swoistego manifestu, kolorowej wojny z reżimem o prawo do własnego stanowienia, ale mimo wszystko bikiniarzem nie był. Skarpetki – ale nie po bikiniarsku w kolorowe paski, a w kolorowe romby – stały się jego atrybutem, bo nie pasowały do reszty gustownego ubrania. A to zawsze miał dopracowane i oryginalne, pomimo szarzyzny i braków w sklepach uchodził za prawdziwego arbitra elegancji. I tylko on z krawcem Dyszkiewiczem wiedzieli, ile razy jego garderoba była poddana misternemu cerowaniu (którą to sztukę Tyrmand sam świetnie opanował) i jakich tricków używał przedwojenny mistrz krawiectwa, by osiągnąć oszałamiający efekt. Bo co tu kryć, Tyrmand lubił przyciągać wzrok każdego, być w centrum uwagi. Kupiona w Centralnym Domu Towarowym tandetna i tania koszula z byle jakiego materiału, ale za to z potencjałem, bo ciekawym wzorkiem w niebieskie paseczki na białym tle, pod wpływem utalentowanych rąk Dyszkiewicza zamieniała się w arcydzieło elegancji: ordynarny kołnierzyk zyskiwał zupełnie nowy krój, a każdy guziczek, dziurka i paseczek z desenia dopieszczał i dopracowywał tak, by znalazł odpowiednie położenie. Tyrmand wyglądał więc jak wyjęty wprost z zachodniego żurnala. „Czarne oczy, czarne włosy, a na nich brylantyna. Dziewczyny atakowały go jak gladiatora. Był jak paw na tym szarym stalinowsko-bolszewickim tle” – wspominał Ludwik Jerzy Kern. A tymczasem Tyrmand nie był typem amanta: był za niski i na dodatek seplenił. Jednak miał w sobie nieodparty urok i charyzmę, której nie potrafiła się oprzeć płeć przeciwna – z czego chętnie korzystał. Uważano go za kolekcjonera pięknych kobiet. I rzeczywiście – u jego boku pojawiały się kobiety niebanalne, przynajmniej pod względem urody, jeśli nie osobowości. Do tego były zawsze skandalicznie dużo młodsze, jak Bogna, której postać utrwalił w Dzienniku 1954. Bez wątpienia burzliwy związek 16-latki i 34-letniego korepetytora stanowi ważny i pikantny element książki. Jednak nie można zapominać, że Tyrmand lubił ubarwiać i stylizować swój wizerunek. Dziennik wydał po dwóch dekadach od jego napisania i choć w przedmowie zarzeka się, że całość pozostała niezmieniona, to trudno nie oprzeć się wrażeniu, że jego romans z Bogną, a właściwie Krystyną, która notabene w 1954 r. była już dawno pełnoletnia, jest lekko stylizowany na Lolitę Vladimira Nabokova. Z pewnością ważną postacią w życiu autora Złego była Barbara Hoff – jego druga żona. Swą popularnością dorównywała mężowi, a i intelektem mu nie ustępowała. Kobiety ją kochały za to, że potrafiła pokazać na stronach „Przekroju”, jak wyczarować kreacje z PRL-owskiej mierności. Wkrótce zaczęła też sprzedawać ubrania swego projektu pod marką Hoffland, a kolejki po jej stroje dorównywały tym, które ustawiały się po egzemplarze Złego. Barbarę i Leopolda łączyły światopogląd, entuzjazm, z jakim podchodzili do swej twórczości, zaradność i apetyt na życie. Para była dla siebie wprost stworzona, ale przyszło im żyć po tej, a nie innej stronie żelaznej kurtyny. Barbara zdawała sobie sprawę z trudnego charakteru męża, ale przez całe życie go szanowała – i była szanowana, a nie zmienił tego nawet rozwód, wymuszony biegiem zdarzeń. Znamienne są jej słowa, które padły à propos dramatycznego okresu, gdy znalazła się na krawędzi życia: „Taki był Tyrmand. Do życia nie, ale na chorobę – tak. Jak coś się działo przyjaciołom, zawsze mogli na niego liczyć”. Zostali przyjaciółmi na zawsze. A gdy po latach stanął na progu jej mieszkania dorosły syn byłego męża, przyjęła go jak najbliższego członka rodziny. Najważniejszą kobietą emigracyjnego etapu życia (a może i całego życia) okazała się Mary Ellen Fox, matka dwojga dzieci Tyrmanda. To przy niej znalazł spokój i spełnienie, to przy niej po męsku dojrzał.

Leopoldowi Tyrmandowi przyszło żyć i tworzyć w czasach, kiedy oficjalnie pisać można było na jedynie słuszne tematy, gdy – jak wspomina w swym Dzienniku 1954: „(…) każde dzieło z dziedziny pszczelarstwa miało więcej Stalina w tekście niż pszczół. Gdy każda rozprawa o wojnach punickich musiała wykazać udział w nich Stalina”. Nic więc dziwnego, że gdy ukazał się Zły – powieść awanturnicza opisująca przestępcze podziemie stolicy, z bohaterem: samotnym buntownikiem rodem z Dzikiego Zachodu, wątkiem miłosnym, tętniącą życiem, mroczną Czarną Mańką i jazzem z Warszawą w tle; powieść tak barwna na tle szarzyzny PRL-u – warszawiacy, a później reszta kraju, po prostu oszaleli na jej punkcie. Nawet gdy cenzura ograniczała wydania i cięła tekst, książkę można było zdobyć na bazarze Różyckiego ze specyficzną reklamą: w pakiecie (jakbyśmy dziś powiedzieli) z powieścią Tyrmanda kupowało się tłumaczenie potępiającego zbrodnie stalinowskie referatu Chruszczowa – pod hasłem reklamowym: „Zły Tyrmanda. Zły Chruszczowa”. Mało tego, na pogadanki i odczyty w duchu walki z chuligaństwem Tyrmand, jako autorytet, był zapraszany do komend Milicji Obywatelskiej. Jego książkę – czego nie doświadczyli inni twórcy tamtych czasów – przetłumaczono też za żelazną kurtyną (w sumie na 18 języków). Rodzime środowisko literackie różnie zareagowało na taki sukces. Niektórzy skręcali się z zazdrości i nie żałowali słów krytyki, uważając powieść za czystą ponad 700-stronicową grafomanię, jak na przykład Iwaszkiewicz, uznający Złego za kicz na miarę Trędowatej, czy Kałużyński, umieszczający powieść Tyrmanda na pograniczu literatury. Inni krytykowali z pobudek politycznych, jak Andrzej Kijowski, który z błogosławieństwem Iwaszkiewicza wysmażył kąśliwą recenzję, nazywając w niej Tyrmanda pisarzem drugiej kategorii i „Balzakiem dla gówniarzy” – a był to rok 1962, odznaczający się wzmożoną nagonką na Tyrmanda, gdy coraz mocniej się miotał, powtarzając w bezsilności: „Nie wytrzymam”. Ale nie zabrakło zachwytów, opinii nie byle jakich autorów, jak choćby Gombrowicza, który stwierdził: „Tyrmand jest najznakomitszą kontynuacją naszej romantycznej poezji, on przejął jej pióropusz, on pisze jej ciąg dalszy”. Maria Dąbrowska odnotowała w swych Dziennikach 1951–1957: „Do trzeciej w nocy czytałam Złego Tyrmanda. Wszyscy się z tego wyśmiewają, a ja uważam to za ważną książkę 10-lecia. Może równie ważną, jak w swoim czasie Dzieje grzechu Żeromskiego. (…) Pisane, mimo pewnych dłużyzn, z takim talentem, że w miarę czytania robiło mi się słabo i dostawałam bicia serca”. Z kolei Konwicki z rozbrajającą szczerością stwierdził: „Co tu kryć, padłem do tyłu z zachwytu. Zobaczyłem tuż powojenną Warszawę ze wszystkimi osobliwościami miasta zmartwychwstałego, poznałem z bliska to dziwne społeczeństwo, co obsadziło ruiny i próbowało wykrzesać z nich iskierkę życia, utożsamiłem się z tym odwiecznym etosem bohatera ludowego, który wymierza sprawiedliwość w niesprawiedliwym świecie. Spodobały mi się i szczególny dar narracji, i poczucie humoru, i owa znana mi skądś stylistyka”. Najważniejsza była jednak opinia zwykłych czytelników, a ci Złego szczerze pokochali, bo „(…) w tamtym czasie każdy się w niej zaczytywał, jeśli gdzieś udało mu się ją dostać albo pożyczyć, bo nigdzie nie można było jej kupić. (…) To była książka, którą traktowaliśmy jako coś zupełnie naszego, tekst z jajami, który w chwytliwy sposób mówił coś istotnego o ówczesnej Warszawie” – wspominał po latach Jerzy Hoffman, który jako początkujący filmowiec przymierzał się do sfilmowania powieści. Podobnego sukcesu Tyrmand już nie odniósł, mimo że powieść (na poły autobiograficzna) z 1961 r. pt. Filip śmiało mogła konkurować ze Złym, a sam Tyrmand uważał ją za najlepszą w swojej karierze, co potwierdzili po dekadach badacze literatury polskiej. Filip w swym minimalnym nakładzie spotkał się z chłodnym odbiorem – tutaj propaganda i zwykła ludzka zawiść kolegów po fachu zrobiły swoje. Cenzura coraz mocniej zaczęła skutecznie blokować wszystko, co pisał. Nie wydano zbioru Siedem dalekich rejsów (dzięki staraniu Elżbiety Washko ukazał się za granicą w angielskiej wersji Seven Long Voyages i w niemieckiej jako Ein Hotel i Darlowo) ani powieści Życie towarzyskie i uczuciowe. Wydawnictwa wycofały się z powieści o rewolucji seksualnej w Polsce pt. Stasia (uznając sam szkic za pornografię) oraz Wędrówek i myśli porucznika Stukułki. W szufladzie kurzyły się dramaty, scenariusze, eseje i Dziennik 1954, który światło dzienne zobaczył dopiero w latach 70. na emigracji. Dla pisarza niemożność pisania w swej ojczyźnie była jak wyrok śmierci. Dlatego nie mógł już pozostać w kraju, który go odrzucał i skazywał na niebyt.

Światopogląd Tyrmanda na emigracji zdawał się odwrócić o 180 stopni. Po sympatiach bikiniarskich dziwi zwłaszcza jego zżymanie się na subkulturę hippisów, po zachwycie muzyką wolności – pogarda dla rock&rolla. Z dotychczasowego liberała Tyrmand w Nowym Świecie stał się konserwatystą, twierdzącym, że przybył do Ameryki, by ją bronić przed nią samą, po tym, gdy ze zdumieniem zauważał u Amerykanów – zmęczonych wojną w Wietnamie i  aferami rządowymi Richarda Nixona – sympatie lewicowe. Według niego, który żył w totalitaryzmie komunizmu, oni nie wiedzieli, do czego wzdychają. Ale to, co wydawało się słuszne po tamtej stronie żelaznej kurtyny, miało inny wydźwięk na Zachodzie. Dlatego jego Notes on the communist life (pol. tytuł Cywilizacja komunizmu) spotkały się z niezrozumieniem i stały przyczyną rozstania z „New Yorkerem” po odmówieniu ich publikacji. Zwykły Amerykanin nie zrozumiałby tego moralizatorskiego wywodu Europejczyka ze wschodniej części kontynentu, co zresztą wyłożył mu szczerze w swym liście przyjaciel z ojczyzny – niezastąpiony Kisielewski: „Jako dokument «mikroklimatu» świetny jest Filip, nowele, Dziennik – Zły też, jako kombinacja różnych klisz duchowych Warszawy tej epoki. Za to Cywilizacja jest do chrzanu, bo chcesz w niej opisać to, czego nie znasz – komunizm «zabstrakcjonizowany», we wszystkich krajach Poldku naraz. Książka śmieszna, bezsilna, przez to na rękę komunistom”. Przestał pisać po polsku. Znalazł swe miejsce w konserwatywnym środowisku Rockford Institut. Nie wojował i próbował zrozumieć Amerykę, o której myślał, że ją rozumie – a jednak nie rozumiał. Po narodzinach dzieci wstąpił w niego nowy duch, pojawiły się nagrody honorujące jego starania: medal im. George’a Washingtona dla ludzi czynnie wspierających amerykański ład na polu ekonomii i polityki społecznej (1981 r.) oraz medal Amerykańskiej Agencji Informacyjnej USIA za zasługi dziennikarskie (1982 r.). Jego niespodziewana śmierć była prawdziwym ciosem dla najbliższych. W dodatku nie byli do tego przygotowani finansowo – Tyrmand nie miał polisy na życie, rodzina nie miała oszczędności. Owdowiałej Mary z dwójką dzieci pozostało opuścić wybudowany przez Leopolda w Belvidere dom i przeprowadzić się do matki do Nowego Jorku. Rzeczy po mężu – w tym jego olbrzymie, zgromadzone w 25 pudłach archiwum (zawierające m.in. korespondencję z polskimi przyjaciółmi, w tym Kisielem, Mrożkiem, Gombrowiczem) – przekazała Archiwum Hoovera w Stanford na ręce Zbigniewa Stańczyka.

Po ogłoszeniu zawieszenia stanu wojennego w Polsce twórczość Leopolda Tyrmanda zaczęła przeżywać swój renesans. Zaczęto czytać jego Dziennik 1954, którym wcześniej zdobył sobie uznanie zagranicznych czytelników. Na nowo odkryto Złego – powieść, która wciąż jest żywa i potrafi zachwycić czytelnika żyjącego w rzeczywistości XXI wieku, rozpalić w nim zaciekawienie, a nawet zachwyt Warszawą. Bo przecież w tym mieście wszystko się zdarzyć może. Oto podziemiami Dworca Centralnego idzie chłopak pochłonięty czytaniem grubaśnej książki. „Hej, co czytasz? – spytał mijający go Amerykanin. – Złego, Złego czytam. Nie znasz? – Tę książkę napisał mój ojciec” – to zdumiewające spotkanie zdarzyło się naprawdę. Amerykaninem okazał się Matthew Tyrmand, a czytającym Złego – Marcel Woźniak, późniejszy twórca pasjonującej Biografii Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka jak moje życie. Postać Leopolda Tyrmanda wciąż intryguje, odkrywanie o nim prawdy wciąga – ile było jej w plotkach, a ile przetrwało jako prawda, choć nią nie było; jaka część wizerunku pisarza była wykreowana przez niego samego. Dziś byśmy powiedzieli o nim: prawdziwy celebryta swych czasów. Dziś też na rynku mamy o nim kilka biografii, książkowych wspomnień – i co ważne – także o amerykańskim etapie jego życia, najmniej znanym w Polsce. Co ciekawe, na podzielenie się swymi wspomnieniami skusił się też syn Matthew Tyrmand w książce Jestem Tyrmand, syn Leopolda. Mając takie źródła, poparte samą twórczością, gdzie jak to często bywa, postacie bohaterów często kryją w sobie wiele z autora, sami możemy odkryć dla siebie Leopolda Tyrmanda. A twórczość „warszawiaka z Trębackiej” to wirtuozeria słowa pisanego – lekki styl, mówiący tak celnie o ważnych i ponadczasowych sprawach, zdania trafiające do serca i rozbudzające wyobraźnię, poruszające intelekt. Z Tyrmandem nie sposób się nudzić. „Wydaje mi się, że mam tyle ciekawych rzeczy do powiedzenia. I nikt nie chce słuchać. Czy zawsze tak będzie?” – pytał sam siebie autor Dziennika. Cóż, czytajmy Tyrmanda – dla niego i dla siebie, bo mamy ten przywilej, że możemy, bo warto znać rodzimą twórczość najwyższych lotów, której nam kiedyś odmawiano.

Zmarł niespodziewanie w 1985 r. podczas pobytu na Florydzie. Wieczorem 19 marca jego serce przestało po prostu bić, a on sam osunął się na ziemię bez życia. Pochowano go na cmentarzu żydowskim (z inicjatywy teściowej) na Long Island.

 

Źródła:

Iwona Witt-Czupryńska: Ponad przeciętność, na przekór czasom, Kronika Sejmowa, 2020, nr 10

Donat Duczyński: Druga ojczyzna Tyrmanda, Kronika Sejmowa, 2020, nr 10

LEOPOLD TYRMAND